Nasza Gazeta w Irlandii Ponad 13 000 kilometrów w 5 miesięcy na rowerze - Portal Polonii w IrlandiiPortal Polonii w Irlandii

Ponad 13 000 kilometrów w 5 miesięcy na rowerze

 – To była największa przygoda mojego życia – wspomina Alberto Fraile, Hiszpan z Dublina. W czasie ostatnich sześciu miesięcy miał trzy razy karabin przy głowie, a raz maczetę przystawioną do gardła. – Ale warto było – zapewnia.

Alberto Fraile i Eduardo Francia postanowili zebrać pieniądze dla potrzebujących dzieci, a przy tym przeżyć przygodę swojego życia. Wzięli więc udział w programie Cycling 4 the Children. Znaleźli sponsorów i pojechali do Ameryki Południowej. Plan mieli ambitny. W ciągu niecałych 6 miesięcy chcieli przejechać 13 000 kilometrów. I to na rowerach.

– Wydawało nam się, że jesteśmy przygotowani. Jeździmy na rowerach amatorsko, braliśmy udział w wyścigach. Ale na miejscu okazało się, że nie byliśmy – wspominają już po powrocie do Dublina.

Zaczęli w Argentynie. Na początku przeżyli lekkie rozczarowanie. Pogoda i krajobrazy jak w Europie. Drogi we względnie dobrym stanie. Wszyscy mówili po hiszpańsku.

– Tyle, że ludzie byli strasznie przyjacielscy. Gdziekolwiek byśmy nie zajechali, jak dowiadywali się, że jesteśmy z Europy i zbieramy pieniądze na dzieci, to nie mogliśmy się od nich odpędzić – opowiada Alberto. Im mniejsza wioska, tym więcej było chętnych na ich ugoszczenie. Czasami musieli jeść po 3 obiady dziennie, a kilku innym rodzinom byli zmuszeni odmawiać. Nic już w siebie nie wciśniemy, dopiero takie tłumaczenie przekonywało. Tylu było chętnych do pomocy. W jednej wiosce doszło do regularnej bitwy pomiędzy rodzinami, które chciały ich przenocować. Na szczęście udało się powstrzymać zamieszki. Tyle, że w wiosce zostali trzy dni, a każdy nocował osobno u jednej rodziny. Co noc u innej.

Problemy zaczęły się w Chile.

– Wjechaliśmy na pustynię. W ciągu czterech dni straciłem 14 kilogramów – wspomina Alberto. Po drodze nie było żadnych wiosek, spali więc pod gołym niebem. Na szczęście pogoda była znośna, ani za zimno, ani za ciepło. Później wjechali w krainy, które Europejczycy znają tylko z filmów. Andy, dżungle, wodospady. Wąziutkie drogi na skraju urwisk. Ruiny cywilizacji Inków. Tam też było najniebezpieczniej.

– Największym problemem była policja i wojsko. Zawsze chcieli łapówek. Kilkakrotnie celowali do nas ze swoich karabinów – mówi Alberto. Na jednej z granic omal nie stracili rowerów. Musieli wytłumaczyć, że nie są one zbyt wiele warte, a bez nich zginą w tym kraju. Robili to na kolanach.

– Zamiast rowerów zabrali nam kaski. I tak odjechaliśmy szczęśliwi, że żyjemy – tłumaczą. W Panamie znowu żegnali się z życiem. Trafili na bandę rabusiów. W pewnym momencie do szyi mieli przyłożone już maczety.

– Znowu pomogło nam to, że zbieramy pieniądze dla biednych dzieci. Jak to usłyszeli, to nawet dali nam na drogę jedzenie – przypomina sobie Alberto. – A Panama to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Jak z bajki.

Ogromne wodospady pośrodku dżungli. Malownicze góry i przyjacielscy wieśniacy. A do tego niewyobrażalna dla Europejczyka bieda.

– Ludzie żyją tam w strasznych warunkach. Mimo tego wszyscy pchali się do pomocy – tłumaczą. W końcu dojechali do celu. Zakończyli przygodę w Salwadorze, stamtąd wrócili do Europy. Przejechali ponad 13 000 kilometrów. Poznali nowych przyjaciół. Zebrali kilkanaście tysięcy euro dla biednych dzieci. I zachowali życie. Na początku podróży nie wiedzieli, że także z tego będą się cieszyli.


Redakcja portalu informuje:
Wszelkie prawa (w tym autora i wydawcy) zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów zabronione.




 

 

O nas/About Us